Long Range Mykita Special Edition – sierpień 2018

Tekst: Michał Jaroszyński-Wolfram  

Zdjęcia: Joanna Szczepańska, Tomasz Kirczuk

 

Wszystkie wyniki, jeśli nie precyzuję w tekście, dotyczą wyłącznie klasy w której startowałem – Semi-Auto.

Osoby które opisuję mogą być fikcyjne, a nadane im w mojej relacji imiona, nie muszą być ich prawdziwymi 😉

Z racji podeszłego wieku informuję też o możliwości popełniania poważnych błędów i pomyłek pisarskich, a już wymaganie ode mnie zachowania jakiejkolwiek chronologii potraktuję jako zwykłe nękanie.

Reasumując: życzę przyjemnej lektury, ale czytasz na własną odpowiedzialność.

Prolog

Jak to było… ?
Niby niedawno, ale w moim wieku pamięć płata figle co chwila. Zamiast wiedzieć co mam zrobić teraz, przypominają mi się obrazy z przeszłości. Życie…
Dobra ! Wiem ! Miałem nie jechać na Mykitę. Z kilku powodów. Po pierwsze zaplanowałem sierpień z Rodziną. Nad morzem. Mamy w Rumii przyjaciół u których możemy zatrzymać się bez zapowiedzi. Oni przyjeżdżają do nas na Mazury na kawę, a my do nich pogadać. Czasem zostajemy sobie na dłużej, czasem nie. Fajne klimaty. Zawody miały być w Strzepczu. Plan był taki – jedziemy nad morze na wypoczynek, w trakcie urlopu krótki wypad na zawody, powrót do bazy i dalej kołami do góry. Jak grom z jasnego nieba przychodzi wiadomość – Strzepcz zamknięty, zawody w Drawsku. Fak !
Do Drawska wściekle daleko, droga marna, nijak z urlopem nie po drodze. Słabo. Chwila namysłu – nie jadę.

Można odetchnąć, decyzja zapadła, plany urlopowe niezagrożone. Jest git !

Mija kilka dni, znowu burza i grom. Przychodzi wiadomość od RWS Cetus, mojego sponsora. Jesteśmy głównym na Mykicie, macie być. Pierwsza myśl: no żesz k…wa ! Ale po chwili zadumy… spoko. Skoro los tak chciał… W tej samej wiadomości informacja, że mamy zamknięty Teamowy trening niecały tydzień przed zawodami. Myślę sobie: dobra nasza. Po ostatnich, niezbyt udanych występach, będzie okazja doprecyzować krzywą. Nie ukrywam, że ostatnio były z tym spore problemy, bo roczna przerwa w strzelaniach zrobiła swoje. Już na początku sezonu 2018, z siłą huraganu dotarła do mnie myśl, że to nie jest jak z jazdą na rowerze. Po prostu – w strzelectwie jak nie trenujesz, to cię nie ma. W zasadzie prawie wszystko miałem ogarnięte, brakowało kilku elementów. Trening do 900 m będzie doskonałą okazją aby doprecyzować całość. Tak też się stało. Pod koniec strzelań wszystko zaczęło się układać. Niezależnie od dystansu, gdzie celowałem tam przychodziło. Niewielki dzwon ustawiony na 920 m regularnie dostawał bęcki. Lancer L30 to naprawdę wyjątkowy sprzęt. Nie dość że piękny, to jeszcze niezwykle dopracowany. Po prostu majstersztyk. Moim zdaniem, nie ma drugiego takiego karabinu semi-auto. No i ta nazwa… 😉

Po treningu wracam do domu, odkurzony tylko z wierzchu sprzęt wędruje do szafy. Ze strzelnicy przywiozłem trzy tarcze z oznaczonymi siedmioma trzystrzałowymi seriami, notatki i poczucie, że jest dobrze. Trening był we wtorek, według wstępnych ustaleń wyjeżdżam na zawody w piątek – komfortowe poczucie masy czasu na analizę.

Już w środę rano wracam do przyjemnie nudnej codzienności z natarczywą myślą, że mam coś do zrobienia. Ale co to było ? Coś się kołacze z tyłu głowy, jakieś mgliste poczucie czegoś ważnego…

Czwartek, późny wieczór. Siedzę sobie pachnący po prysznicu będącym zwieńczeniem całodziennego zamieszania, kiedy nieoczekiwanie dzwoni telefon. To Piotr, mój Friend i nieodłączny towarzysz wspaniałych podróży na wszelakie krajowe zawody. Podróży umilanych rzeczową dyskusją okraszoną męskim żartem. O której jutro ? Co jutro, pytam. No, Mykita… o której jedziemy ? Jesteś tam ? Pyta Piotr po dłuższej chwili mojego zdumionego milczenia. Jestem ! Odpowiadam. I przypominam sobie o tarczach i notatkach niewypakowanych nawet z samochodu. Chaos. Totalny. Ustalamy godzinę wyjazdu na drugą po południu. Szybka analiza sytuacji i przypomina mi się motto mojego znajomego ś.p. Kazika – „jak jest źle, to jest dobrze, bo nie jest tragicznie”. Skoro mam notatki, po co mi tarcze ? Przecież spisałem wyniki strzelań. Dobrze. A skoro druga po południu, będzie czas zrobić amunicję. No to spoko luz !

Na marginesie: jedyna obietnica którą można złamać, to ta dana sobie. Od lat składam naboje rano, w dzień wyjazdu, choć obiecuję sobie że nie będę tak robił. Nie mniej, mieć coś czego się w sobie nie lubi, to dowód na człowieczeństwo. Nieprawdaż ?

Zaraz po telefonie od Piotra zbieram się sprzed telewizora karkołomnie opuszczając bujany wiklinowy fotel, aby wdrapać się na piętro gdzie leży cały sprzęt. W zaplanowanym tym razem chaosie układam wszystko co będzie mi niezbędne na zawody. Oczywiście moje „wszystko” także rządzi się swoimi prawami, jednak pojmowanie „wszystkiego” w kategoriach „nie mniej niż” (w sensie: nie zapomnieć najważniejszych) znacznie ułatwia sprawę. Po kilku chwilach sprzęt sklarowany. Brakuje dwóch elementów – karabin (w szafie) i amunicja (w częściach). Spełniony ustawiam budzik na 0600.

 

Dzień wyjazdu

Jak zwykle, miałem się położyć o 2000, a wylądowałem w łóżku nieco po północy. Cóż, dobry film zawsze koryguje plany.

Mimo tego, budzę się trzy minuty przed budzikiem. Jest OK, przestawiłem się na tryb ze starych lat. Wstaję, wstawiam wodę na kawę. W tym czasie poranna toaleta. Z gorącym kubkiem idę do mojej samotni, odpalam wagę i szykuję komponenty.

Do Drawska przyjeżdżamy późno. Piotr odstawia mnie do hotelu, wypakowuję klamoty i żegnamy się. Piotr jest z innego Teamu i ma bazę w innym miejscu. To oczywiście nie przeszkadza nam być dobrymi kumplami. Może nawet spaja naszą przyjaźń ? Mamy więcej tematów do gadania. Idę do pokoju. Drzwi zamknięte – nikogo nie ma. Telefon do Słoika, mojego współlokatora i kolegi z Zespołu. Po krótkiej rozmowie korzystam z pomocy pani z recepcji, która otwiera mi drzwi zapasowym kluczem. Zostawiam klamoty i wędruję do knajpy dołączyć do zgranej paczki starych kumpli. Kolacja, pogaduchy i wspólny powrót na kwaterę. Obaj zew Słoikiem jesteśmy zmęczeni podróżą, więc po krótkiej rozmowie, idziemy spać.

Rozdział pierwszy – Zawody, dzień pierwszy.

Z nieznanych nikomu zapewne powodów, na skutek zapisów w programie imprezy, na strzelnicy lądujemy o wpół do siódmej rano. Krótkie gadu gadu z kolegami poprzedzone serdecznymi powitaniami. Chwilę później wezwanie na oficjalną odprawę bezpieczeństwa i omówienie zawodów. Podział na grupy i przydzielenie ich do poszczególnych Sędziów. Ruszamy na stage.

Mój Tor 1 (na liście numer trzeci – LR Mykita Run)

Zaczynamy od biegusa. Od razu zonk. Miał być na 300 m, trzy postawy – leżąca, siedząca, stojąca, ale się zepsuł, więc walimy do innego, tyle że leżąc, ale za to na 500 m. W sumie, nie ma znaczenia. Ustalamy w grupie, że idziemy po kolei – numerami. Ja mam 35, a zaczyna się od dwadzieścia cośtam. Wymyślam sobie, że mając lunetę z siatką w drugim planie, żeby dobrze określić poprawkę na siatce, muszę użyć powiększenia dalmierczego. Zaćma jakaś sprawia, że ustawiam x22. Obliczam poprawki, notuję co trzeba na karteluszku, coś tam nawet rysuję, wkładam do naręcznego ściągaczkownika i czekam obserwując występy Kolegów z grupy korygując prędkość celu. Przychodzi moja kolej. Zajmuję stanowisko, Sędzia mówi: START i zaczynamy. Przyjąłem niefortunne założenie, że będę prowadził. Przy tak dużym powiększeniu tylko dwa pudła to i tak cud. Na pięć przebiegów trafiam trzy. Nie ma tragedii ale jest niedosyt. Głównie w kwestii braku mądrości… Niby powyżej średniej, ale można było lepiej, bo zadanie nie było trudne. Robiłem to wiele razy. Szybko analizuję błędy i określam przyczyny. Pakuję sprzęt i idę na następny stage.

 

Mój Tor 2 (czyli 4 – SPA)

Opis zadania: wchodzimy do basenu wypełnionego wodą, oddajemy jeden strzał na czterysta ileś tam metrów będąc w wodzie po kolana, przechodzimy w basenie pod belką wymagającą całkowitego zanurzenia i jeszcze raz to samo – strzał do tego samego dzwonu na czterysta ileś tam metrów. Wymogi: buty, spodnie lub spodenki i koszulka. Czyli na golasa nie wolno. Krzysiek proponuje mi swoje krótkie spodenki zamoczone chwilę wcześniej. Korzystam z oferty. Buty mam. Zdejmuję z siebie wszystko poza bokserkami i koszulką. Za namową Darka, minimalizując straty zdejmuję skarpetki i wyjmuję z butów wkładki. Zakładam mokre spodenki Krzyśka, buty na bose stopy i idę na linię startową. Zawodnik gotów ? Gotów ! START ! Dochodzę do basenu (założyłem na tych zawodach – celność kosztem szybkości), kładę spokojnie karabin na podeście, układam magazynek i worek pod kolbę, włażę do wody, podpinam magazynek, spuszczam zamek, sprawdzam czy podał (niepotrzebnie – Lancer zawsze podaje, ale taki nawyk) składam się i oddaję strzał. HIT ! Zabezpieczam karabin, zanurzam się w wodzie, wyłażę, ocieram twarz, składam się, odbezpieczam broń, poprawiam worek i strzelam. HIT ! Rozładowuję broń i pokazuję pustą komorę. Po temacie. Tor na czysto. Pierwszym, pierwszym. Niezły czas. Tylko słuchawek zapomniałem zdjąć. Wyłączyły się na chwilę, ale po włączeniu działały bez zarzutu. Nie ma to jak dobry sprzęt… Jak się okazuje po ogłoszeniu wyników – maks. Dobrze jest. Idziemy dalej….

 

Tor trzeci (mój trzeci, bo tak naprawdę piąty) – Trench Fight czyli Walka w okopie.

Najpierw idę do samochodu, przebrać się w suche ciuchy. Wszystko pasuje, bo mam po drodze na kolejny stage. Założenie było takie, że będę strzelał „mokry tor” (wtedy jeszcze nikt nie wiedział jaki i który) w komplecie ubrań, który na tą okazję przygotowałem. Ale jak się nie jedzie swoim autem… Koledzy się rozpierzchli po strzelnicy, kluczyki do samochodu nie wiadomo gdzie i nijak nie można było się przygotować. Dlatego w pożyczonych, jak się okazało – fartownych spodenkach Krzyśka i tak dalej. Nie mniej, głowa spokojna, bo idzie nieźle, a ciuchy na zmianę miałem…

Znalazłem kogo trzeba, mam klucze i mogę zmienić ubranie. Najpierw rozbierając się do rosołu (ma ktoś zdjęcia ?), wytarłem się starannie, a później ubrałem się w suche, spokojnie układając kolejne warstwy. Spokojnie, bo śmiesznie byłoby wyglądać mając bokserki na taktycznych spodniach. A jak pisałem, w moim wieku już wszystko możliwe…

Pamiętam jak dziś, że na tym torze moim sędzią był Buła. Mega gość. Strażak z PSP z Trójmiasta. Niby się znamy i lubimy, ale twardy był jak nie wiem co. Może właśnie dlatego… ? A może nie chciał podpaść Globusowi ? Znacie Globusa… z Nim nie ma żartów.

Stanowisko do strzelań, to taka rzutnia granatów. Wybetonowany okopek z wejściem od frontu. Nie wiem do czego naprawdę służy, ale tak mi się skojarzyło. Zadanie: dwa cele. Odległości nie pamiętam, ale załóżmy że 235 i 292 m. Jakoś coś mniej więcej tak. W każdym razie – niedaleko. No to trzeba je pyknąć po razie z prawej strony dziury bliższy, dalszy, i żeby nie było za łatwo – to samo z lewej strony. Jak zwykle limit czasu 240 sekund i amunicji – max. trzy strzały do każdego, ale tylko do pierwszego trafienia. Od czoła okopka, mega duża reklama sponsora. Zostają do wykorzystania tylko same skrajne krawędzie. Kombinuję, że ustawię po prawej stronie bipod z wysuniętą mocno prawa nóżką, a po lewej zrobię lusterko. Powinno zagrać. Wszystko jasne ? Yep ! Zawodnik gotów ? Yep ! Start ! Spokojnie zajmuję stanowisko po prawej. Chwilę motam się z bipodem i strzelam bliższy – HIT ! Korekta na bębnie – strzelam dalszy. HIT ! Zabezpieczam karabin i przenoszę się na lewą stronę. Znowu motam się z bipodem. Chowam prawa nóżkę, wysuwam lewą. Przynajmniej próbuję, bo jak widać, to też trzeba ćwiczyć… Wreszcie uznaję, że jest OK. Korekta bębna. Odbezpieczam, strzelam. HIT ! Korekta na dalszy, strzelam, HIT ! Załatwione. Tor na czysto. Podpisując kartę zerkam na swój wynik. Pierwszym, pierwszym, pierwszym, pierwszym. Czas: 2:09. Patrzę na inne wyniki, tak samo, tylko: 1:47, 1:36… Ożeż ty… Pozostaje nadzieja, że chłopaki strzelają w innych kategoriach sprzętowych. W klasyfikacji generalnej mojej klasy wyszło 69 punktów na 100. Czyli, mimo trafień pierwszym strzałem, ktoś był szybszy. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem i schodząc z toru miałem poczucie, że jest dobrze.

Mój Tor czwarty (Tor nr 1 – Spinning Wheel)

Przychodzimy tam nieco zmęczeni. Przychodzimy, bo najczęściej poruszaliśmy się większą grupą. A przynajmniej w parze. Zmęczeni, ale nie strzelaniem, tylko samym marszem. Później, już w samochodzie, w drodze powrotnej do domu, Piotr sczytuje dane ze swojego kosmicznego zegarka i mówi: a wiesz, że na tych zawodach przeszliśmy w sumie 13000 kroków ? Łot ?! Krok ma pewnie z 70 cm, więc… Tiaaa… Stacjonarne zawody…

Na ramie z drewna wisi opona. Na dwóch linkach zaczepionych do jej boków. Zadanie – dwa cele, bliższy 293 m i dalszy 492 m. Procedura: opona poziomo – dalszy bliższy, opona pionowo – bliższy dalszy. Max po trzy strzały na każdy, do pierwszego trafienia. Odległości nieduże, więc od razu zakładam, że nie jest problemem strzelanie, a cała sztuka polega na ustabilizowaniu opony. Podpatruję zawodników strzelających przede mną. Nie jest dobrze. Wszystko im lata, wszystko się kiwa. Strzela dwóch na raz, każdy do swojego celu. Ciągle – miss, miss, miss… I to z obu stron. Przez chwilę analizuję to co widzę, opracowuję swoją strategię i kiedy wypada moja kolej idę na pewniaka. Najpierw opona poziomo. Stabilizuję ją łatwo, wyciągniętą i usztywnioną w łokciu ręką. Karabin ma dwa punkty podparcia – przód i tył poziomo wiszącej opony. Strzelam i od razu HIT, szybka korekta na bębnie, stabilizacja, strzał. Znowu HIT. Zabezpieczam karabin, zdejmuję z opony, która obrócona jednym ruchem ręki szybko ląduje idealnie w pionie. Wkładam nogi bipodu do środka, opieram nóżki wewnątrz, odsuwam się i siedząc, pionowo ustawioną stopą podpieram dolną krawędź opony która staje jak zamurowana. Korekta na bębnie, składam się, odbezpieczam, strzelam. HIT. Korekta na bębnie, strzelam dalszy. HIT ! Po sprawie. Odpinam magazynek, rozładowuję, pokazuję Sędziemu pustą komorę i po „widziałem” wkładam flagę. Podpis na metryczce. Tor na czysto. Może są szybsi, ale tor na czysto zawsze cieszy. Później widzę na tabelce wyników końcowych – 100. Najlepszy w mojej klasie. Koncepcja stabilizacji opony zupełnie się sprawdziła…

 

Tor 5 (czyli drugi) – Roofer

Ostatni tor przed obiadem. Dochodzimy tam nakręceni poprzednimi przebiegami. Zawody fajne, emocji dużo, wyniki niezłe. Chcemy więcej…

Na torze ścianka w wersji piramida. Od frontu widać pełną płytę z przykręconymi dwiema poprzeczkami, z których dolna wystaje na około 50 cm w bok na lewo. Co jest z drugiej strony – nie wiadomo. Podświadomie zakładam, że podobna płyta. Dwa cele. Odległość 347 i 519 metrów. Procedura: po komendzie, dobieg do daszka, cel bliższy i dalszy klęcząc z wystającej poprzeczki. Max. po trzy próby – do pierwszego trafienia. Później zmiana postawy – wdrapujemy się na daszek od przodu i powtarzamy sekwencję. Następnie przechodzimy górą na przednią, niewidoczną część ścianki (postawa siedząco leżąca tyłem) i znowu to samo. Limit czasu – 240 sekund.
Gotów ? Gotów ! Start ! Dobiegam do daszka, klękam i składam się do bliższego celu. Strzelam – HIT. Korekta na dalszy, składam się, strzelam – HIT. Zmiana postawy. Gramolę się na ściankę. Stabilizuję się, koryguję nastawy, strzelam…

Nie pamiętam już dokładnie jak to było, w każdym razie siedząc tyłem trafiłem tylko raz. Albo wcale… Zaskoczeniem był dla mnie brak ścianki po drugiej stronie. Przełażąc, zobaczyłem że po drugiej stronie są tylko dwie poziome grube belki i nic więcej. Pomiędzy nimi dziura. Może nie jakaś przepastna otchłań, ale trzeba było uważać. W każdym razie, nie byłem z tego toru zadowolony. Mimo tego, wynik z tabeli końcowej w mojej klasie sprzętowej: 100. Najlepszy.

Przerwa obiadowa

No to jest temat na dłuższy wywód, bo jak wiadomo – najgorsze nawet zawody uratuje dobra miska. Nie wiem, czy to było zamysłem Organizatorów, ale jeśli tak, to niepotrzebnie.
Nieco przed czasem zapowiedzianym przez Organizatora, na strzelnicę zajechał wielki, biały bus. Wysypała się z niego kilkuosobowa ekipa, która w trymiga rozłożyła wszystkie specjały na stole, chwilę później rozpoczynając wydawanie posiłków. No, na bogato było. Dwa duże baniaki z kranikami, a w nich sok pomarańczowy. Obok Delicje. Te prawdziwe – okrągły biszkopt, galaretka, czekolada. Do wyboru kurczak albo schabowy, ziemniaki, kiszona kapusta, marchewka z groszkiem, grochówka, pieczywo, sztućce, taca na posiłek. Opisałem od lewej do prawej, ale kolejka stała od prawej do lewej, więc trzeba czytać odwrotnie. W każdym razie, deser był na końcu, a każdy odchodził z ciężką tacą – pełną jadła i napitku. I słodkości. Nowy standard żywienia został wyznaczony. Poprzeczka bardzo wysoko.

 

 

Mój Tor 6 czyli pierwszy po przerwie, a tak naprawdę 8 – Burpees Shooting

Tego toru nie pamiętam dobrze, ale skoro na liście wyników mam 85 pkt, chyba nie poszło mi najgorzej. Coś mi świta, że trafiłem tylko 3, góra 4 razy. W każdym razie zadanie polegało na ostrzelaniu tego samego celu, ustawionego na 455 m, z postawy leżąc, a następnie z postawy stojąc. Ten cykl trzeba było powtórzyć trzykrotnie, więc było trochę gimnastyki. Maksymalnie 6 trafień. Limit czasu – 4 minuty, ale tym razem, wyjątkowo tylko po jednej próbie. Można było używać trójnogów (statywów).

Mój tor siódmy, czyli dziewiąty (Monopod Challange)

Dwa cele, odległości 364 m i 548 m. Procedura – najpierw z postawy stojąc, bliższy dalszy, później w postawie siedząc na krzesełku ta sama sekwencja. Można było używać podpór, więc strzelaliśmy z tripodów. Jak zwykle limit czasu 240 sekund i maksymalnie trzy strzały do każdego celu, ale tylko do pierwszego trafienia. Chyba wyszło mi nieźle, bo na liście wyników – 96 pkt. Ten tor, podobnie jak poprzedni, nie utkwił mi specjalnie w pamięci. Nie znaczy, że były złe. Ale chyba inne były dla mnie znacznie ciekawsze…

 

Tor ósmy, czyli dziesiąty – Horse Riding – Koń

Z kronikarskiego tylko obowiązku opisuję ten tor, bo już dwa razy udało mi się wymazać go z pamięci. Za trzecim razem na pewno zrobię to skutecznie.

Wszystko wydawało się łatwe, ale jak to zwykle bywa, tylko się wydawało. Po pierwsze, moszcząc się na końskim grzbiecie, mało nie spadłem. Refleks uratował mnie przed zaryciem facjatą w glebę, a gleba pod końskim zadem, jak wiadomo nie jest fajna wyjątkowo. Ale po kolei.

Kidy obserwowałem konstrukcję z której mieliśmy strzelać, do złudzenia przypominającą konia, z nieznanych przyczyn zakiełkowało w moim umyśle przekonanie, że opony będące jego korpusem są trwale przytwierdzone do konstrukcji. Skąd się wzięło to ziarno – nie wiem. W każdym razie, kiedy byłem przekonany, że już siedzę i zacząłem skupiać się na znalezieniu jakieś podpory dla karabinu, opony zaczęły się leniwie obracać po okręgu w lewo. A ja razem z nimi. Jedna ręka zajęta – trzyma karabin. Druga co prawda wolna, ale lewa, a ja właśnie lecę w lewo. Widzę wyraźnie szybko oddalające się końskie części których można by się w ostateczności złapać. W ostatniej chwil sięgam końcami palców końskiego karku i powstrzymuję upadek. Kątem oka widzę jeszcze Bułę, mojego Sędziego, który tym razem jest zielony na twarzy i ma dziwnie duże oczy. Chyba ten niecodzienny widok sprawia, że ogarniam szybko sytuację, bez żadnej pomocy. Poprawiam postawę, kładę worek na najbardziej wystającej w górę części konia, karabin na worek i zaczynam szukać celu. Czy to perturbacje przy wsiadaniu, czy zieleń na twarzy Buły sprawiły, że mimo rozmiarów dzwonu do którego strzelaliśmy, trafiam tylko raz. Porażka dnia, ale przynajmniej na wesoło. Już w drodze na kolejny tor docierają do mnie informacje, że kilku Kolegów strzeliło ten stage na czysto. W sumie wiedziałem, że się da, choć nadal nie wiem czemu się nie dało 😉


Tor dziewiąty (czyli szósty) – Long Range Mykita

Znowu wyczerpujący marsz na skrajną, długą oś. Tam zastajemy kilku Kolegów z innej grupy. Zwalamy z siebie sprzęt i idziemy czytać opis toru, czyli „czego oni od nas chcą”. Kolejka spora, mamy czas. A więc: dwa cele. Bliższy na 753 metrów, dalszy na 1088. Strzelamy w sekwencji bliższy dalszy do trafienia. Limit amunicji – 10 sztuk. Na wszelki wypadek mierzę sobie oba. Pierwszy się zgadza, dystans do drugiego dalmierz pokazuje na 1092. Nie przelewki dla Semi-Auto w .308 Win z kulką Sierra TMK 175 gr i tylko 800 m/s. Sprawdzam nastawy, notuję w kajecie i umieszczam na przedramieniu w moim mega ściągaczkowniku od Husara. Walę się na ziemię i spokojnie gawędząc z Kolegami, czekam na swoją kolej. Wreszcie nadchodzi. Gotów ? Gotów ! Start ! Dochodzę do stanowiska, moszczę karabin, układam worek pod kolbą… Chwila na uspokojenie oddechu i pada pierwszy strzał. HIT ! Dobrze jest. Notatki z treningu Cetusa są w porządku. Jak zapisałem, tak strzeliłem i weszło centralnie. Wiatr ogarnięty, będzie dobrze. Przenoszę się na dalszy cel. Korekta na bębnie elewacji, korekta poprawki na wiatr i strzelam. MISS… Widzę splasha dwa metry przed celem i dwa metry z prawej. Zanim pomyślałem typowe w taki przypadku k…wa, przypominam sobie, że od 1000 m mam poddźwięk, więc trzeba uruchomić doświadczenie i nos. Korygując nastawy o 1 MOA do góry i 1 MOA w lewo już zaczęła mi kiełkować w głowie myśl, że to nie ma sensu. Tym razem palec szybszy niż myśl i pada niepotrzebny strzał. MISS ! Splasha widzę mniej więcej w tym samym miejscu co poprzednio. Trudno się dziwić, minuta to na tym dystansie tylko nieco ponad 30 cm. O nie ! Tak to my się bawić nie będziemy ! Wizualizuję w części nieistniejącej siatki lunety (NXS 8-32, SFP, NP-1RR) miejsce trafienia, odkładam poprawkę w przestrzeni i ściągam spust. Zanim dostaję informację HIT ! widzę jak w centralnym polu celu pojawia się rozprysk mojego pocisku. Yes ! Dzwon porusza się jeszcze wyraźnie kiedy pokazuję już Sędziemu odpięty magazynek i pustą komorę. Słyszę: dobra robota, proszę o podpis… Podpisuję metryczkę i zbieram sprzęt. Pierwszym i trzecim. Mogło być pierwszym i drugim, ale jest okej. Na tabelce wyników – 100.

 

Tor dziesiąty, czyli 7 – Zoombie defence

Jedno z moich ulubionych zadań na zawodach. Sześć celi reaktywnych, odległości od 250 do 500 m, czyli mniej więcej co 50 metrów. Pięć dalszych w miarę w linii, za to najbliższy mocno po lewej. Nie widać ich początkowo, bo zajmujemy stanowiska z linii wyjściowej oddalonej o kilkanaście metrów, a cele pokazują się dopiero po komendzie START. Jak zwykle Organizatorzy nie polują na błędy, bo mimo iż strzela dwóch zawodników jednocześnie, każdy ma cele w innym kolorze. Nie można się pomylić. Wybieram prawe stanowisko więc cele mam białe. Na bębnie nakręciłem wcześniej pierwszy dystans, na ręce mam kartkę z nastawami na kolejne. Łatwizna. Ale jak to zwykle bywa, nawet łatwa rzecz może pójść niezgodnie z planem. Sytuacja jest taka, że za szybko zmieniam nastawy i do ostatniego celu pudłuję. Mam za dużą poprawkę. Jak mi się położył ten na 450 z nastaw na 500 – nie wiem. Jakiś fartowny błąd. W sumie nie ważne. Dostał, leży, zaliczony. Zapas amunicji był, do każdego celu można było strzelać trzy razy, a ja trafiam pierwsze pięć pierwszym strzałem. Szybko ogarniam sytuację, koryguję nastawy, strzelam ponownie do ostatniego. Leży. Tor na czysto z jedną powtórką. Do tego doszedł nienajlepszy jak widać czas, bo na liście wyników, za ten tor tylko 84 pkt.

To było moje ostatnie zadanie tego dnia. Zbieramy się powoli i jedziemy do hotelu. Prysznic, wskakujemy w cywilne ciuchy i idziemy coś zjeść. Tym razem wybieramy knajpę, w której serwują doskonałe steki. Czas przyjemnie upływa na degustacji i jak zwykle żartobliwych opowiastkach. Po kilkudziesięciu minutach dołącza do nas duża grupa Kolegów i robi się bardzo wesoło. I tak jest, dopóki rozmowa nie schodzi na temat nowelizacji ustawy. Jarek jest doskonale przygotowany merytorycznie, ale wizja którą nam prezentuje jest zbyt przygnębiająca. Zbieramy się szybko, aby nie psuć sobie dobrych nastrojów po wspaniale spędzonym dniu.

Rozdział drugi – Zawody, dzień drugi

Tym razem meldujemy się na strzelnicy na ósmą. Można było trochę dłużej pospać… Odprawa bezpieczeństwa, krótkie omówienie, podział na grupy – tym razem inne niż wczoraj i za swoimi Sędziami ruszamy na tory.

 

Tor pierwszy (trzynasty) – Long Range Mykita Run

Znowu biegus. Ten, co miał być wczoraj, ale się popsuł. Zasady: tym razem odległość 300 m, ale za to trzy postawy. Trzeba trafić trzy razy leżąc, dwa razy siedząc i raz stojąc. Na całość max. 9 nabojów. Strzelamy każdą postawę do skutku, albo do wyczerpania amunicji. Nasza grupa drugiego dnia liczy 20 zawodników, a ja jestem daleko któryś tam w kolejce, więc mam czas. Jarek w wolnej chwili mierzy prędkość wykorzystując swoje magiczne techniki. Dobry jest bo obliczył 1,6 m/s, a wyszło z poprawek że było jakieś 1,7 m/s. Szacun! Robię notatki i rysuję sobie na kartce do ściągaczkownika punkty celowania na siatce przy założonym, tym razem małym powiększeniu dla siatki w drugim planie używanej do taktyki. Piekło jakieś… Ale jak się nie ma co się lubi… Przede mną jeszcze kilku zawodników, więc mam czas. Obserwuję ich przebiegi. Najlepszy jak dotąd miał 5 trafień na 6. Nie będzie łatwo. Sześć przebiegów i tylko trzy kulki w zapasie….

Przychodzi moja kolej. Idę na stanowisko. W strefie wyczekiwania Sędzia podczas krótkiej rozmowy upewnia się, że zasady są jasne. Potwierdzam i czekam aż mój poprzednik zakończy zmagania. Kiedy schodzi z osi, na znak Sędziego zajmuję stanowisko, gdzie mam chwilę na umoszczenie się i przygotowanie. Sędzia widząc bezruch pyta: Gotów ? Gotów ! Uwaga… Start ! Podpinam magazynek, spuszczam zamek, sprawdzam czy podał (niepotrzebnie – Lancer zawsze podaje) i składam się do strzału. Cel niespiesznie jedzie od lewej. Tym, razem przyjąłem taktykę zasadzki. Po doświadczeniach z poprzedniego dnia, postanowiłem nie prowadzić, ale wyczekiwać. Cel najeżdża na wyznaczony wcześniej punkt siatki, strzelam, HIT. Bolek się kładzie i jedzie niewidoczny, obolały i złożony aż do końca przebiegu, gdzie resetuje się, wstaje i znowu idzie na spacer wystawiając się na strzał. Po dłuższej chwili, jakby nigdy nic, planowo wyjeżdża z prawej strony. Ma chłop unikalną zdolność do błyskawicznej regeneracji. Też tak kiedyś miałem, ale już nie pamiętam kiedy. Na małym powiększeniu widzę dobre dziesięć metrów jego trasy, może więcej. Stabilizuję karabin, na poziomej linii siatki ustalam drogę celu, zatrzymuję i czekam. Najeżdża na kropkę, strzelam. HIT ! Bolek pada i złożony jedzie sobie do końca. Mam czas na przestawienie broni. Kolejny przebieg z lewej. Cel wyjeżdża, ustalam poziom, wyprzedzam i czekam. Palec powoli ściąga spust… Zaraz tu będzie. Widzę Bolka. Już ma najechać na kropkę i bum ! Fak ! Za wcześnie… Spokój, spokój… Ponawiam procedurę. Cel jedzie wolno, przebieg długi, jest czas na powtórkę. Wyprzedzam, ustalam poziom, zatrzymuję, czekam. Jest. Bum ! HIT ! Cztery kulki, trzy trafienia. Gramy dalej. Złożony Bolek jedzie do bazy po prawej gdzie znów wstanie jak ten przysłowiowy feniks, a ja w tym czasie moszczę się do postawy siedzącej i opieram karabin na przygotowanym wcześniej trójnogu. Jestem gotowy zanim cel pokazuje się ponownie. Procedura ta sama, nastawy bez zmian. Wyprzedzam, ustalam poziom i czekam. Widzę go, wyprzedzam i kiedy wydaje mi się, że jest okej, ściągam spust. Pada strzał i słyszę MISS ! Znowu za wcześnie ! Nie jest dobrze, mam już tylko cztery naboje, a muszę trafić jeszcze trzy razy, w tym raz stojąc. Szybko zbieram się do kupy, wyprzedzam, ustalam poziom i czekam. Bolek najeżdża na kropkę, strzelam… HIT ! Cel jedzie niewidoczny w złożeniu do bazy, a ja dumam… Jeszcze raz na siedząco i trzeba go ogarnąć na stojąco. Zostały trzy kulki i dwa trafienia… Pierwsza myśl – tripod jest ustawiony pod postawę siedząc. Nie ma szans żeby w trakcie jednego, niepełnego przebiegu po trafieniu, rozłożyć go na całą wysokość. Trzy nogi, trzy sekcje na każdej, no nie ma opcji – strzelę z wolnej ręki. Ale, ale… W sumie, gdybym nawet strzelił tylko pięć, to i tak będzie super. Do odważnych świat należy… Postanawiam, że zrobię stojącą ze statywu. Moje rozważania przerywa informacja od Sędziego, że coś poszło nie tak i cel pojawi się po raz kolejny z tej samej strony. Mówię, że spoko. Kątem oka widzę jak wyłania się zza przesłony, ponawiam spokojnie całą procedurę i strzelam. MISS ! Nie jest dobrze… Żeby wyczyścić, trzeba trafić dwa razy w tym jeszcze raz siedząc i raz stojąc, a ja mam już tylko dwie sztuki amunicji. Jakieś takie napięcie odczułem, czy coś… A może mi się tylko zdawało ? Przeciągam, stabilizuję, czekam. HIT ! Położył się, a ja rozpocząłem moją tripodową ekwilibrystykę. Założenie było takie, że trafię go na samym początku przebiegu, co da mi dużo czasu na przygotowanie tripoda. Niestety musiałem poprawiać, więc czasu było znacznie mniej. Trudno uwierzyć, ale kiedy cel był może w jednej trzeciej ostatniego przebiegu, ja byłem już gotowy do strzału stojąc. No nie ukrywam – była spina. Znowu cała procedura. Wyprzedzam, ustalam poziom, palec na spust i czekam. Spokojnie ? A gdzie tam ! Ale staram się jak mogę. Cel najeżdża na kropkę… Jednocześnie z kładącym się Bolkiem i komunikatem HIT od Sędziego słyszę brawa Kolegów czekających w kolejce. Jest satysfakcja. Jako pierwszy w naszej grupie zrobiłem ten tor na czysto. Na końcowej tabelce: 100 punktów. Kolejny max.

 

Tor drugi (14 – Łańcuchy czyli Lack of Ammo)

Łańcuchy nie są trudne. Miałem już niejedną okazję strzelać w ten sposób. To nic innego, jak woda. Łagodne fale unoszące miarowo i rytmicznie łódkę….
Jeden cel (duży gong) na dystansie 344 metrów, strzelanie odbywa się w postawie leżąc na platformie zawieszonej na czterech łańcuchach zamocowanych w narożnikach. Trudność w tym, że całą amunicję w liczbie ośmiu nabojów wkładamy przed rozpoczęciem przebiegu do metalowej skrzynki oddalonej od stanowiska o jakieś dziesięć metrów i trzeba ją sobie dostarczać w liczbie nie większej niż dwa jednorazowo. Po sygnale START łapiemy dwa naboje, biegniemy do platformy z ustawionym wcześniej karabinem, ładujemy ammo do magazynka (lub pojedynczo – wedle uznania), dwa strzały i powtarzamy sekwencję. Trzeba złazić uważając aby karabin się nie przewrócił, pobiec do skrzynki, wziąć kolejne dwa naboje i tak w sumie cztery razy. Gotów ? Gotów ! START. Łapię dwie kulki ze skrzynki i szybko idę w stronę platformy. Najpierw łapię karabin (żeby nie spadł), gramolę się na platformę, ładuję naboje do magazynka, podpinam, spuszczam zamek, sprawdzam czy podał (jakaś klątwa !), chwilę czekam aż wszystko się uspokoi i strzelam. Łańcuchy na Mykicie miały jedną zaletę – po krótkiej chwili przestawały się bujać, więc kilka sekund wyczekiwania powodowało zupełne ustabilizowanie platformy. Mimo tego, tylko sześć na osiem. Wynik: 94 pkt – może było w miarę szybko ?

Dygresja na marginesie: ja bym tam zamiast łańcuchów zastosował pasy gumowe do fitness, a jeśli już łańcuchy lub linki stalowe, to z tyłu silnik z ramieniem na mimośrodzie. Pamiętam zawody na których platformą bujał sędzia używając do tego nogi. Ale bujał niesprawiedliwie – jednych mniej, drugich mocniej. A tak, bujało by wszystkich mocno i tak samo. Ale nie będę podpowiadał…

 

Sunday LR Mykita – tor 11, a mój trzeci dnia drugiego

Znowu marsz na skrajną, pierwszą (prawą) oś. Tą od Long Range. Tego dnia od rana łaziłem z Krzyśkiem. Krzysiek jest w porządku. Nie dość, że bardzo dobrze strzela, to jeszcze gotuje porządną kawę. W sumie też miałem kupić Jetboila, ale po krótkim namyśle wybrałem przyjaźń z Krzyśkiem.

Pojedynczy cel na dystansie 650 m. Znaczy się stały dwa, ale trzeba było wybrać. Wybrałem lewy.

Postawa stojąc z wybetonowanego okopu, czyli stabilnie. Szybko obmyśliłem plan – jak postawić karabin, gdzie umieścić worek i tak dalej. Przyszła moja kolej. Start, chwila na setup, krzyż na cel. Poprawki nakręciłem wcześniej, więc tym już nie musiałem się zajmować. Powoli ściągam spust i pada strzał. Idealnie w środku celu widzę ślad po kuli, chwilę później Sędzia krzyczy HIT ! Wypinam magazynek, rozładowuję karabin, pokazuję komorę, flaga. Po temacie. Na czysto. I z klasą. Jestem bardzo zadowolony. Ba ! Rozpiera mnie duma – to był perfekcyjnie strzelony tor. Jeszcze tylko podpis na metryczce i lakoniczna informacja od Sędziego: czas 0,35. Nie wiem co to znaczy, ale chyba jest dobrze. Na pewno jest dobrze, bo Darek który schodził z toru kiedy my na niego wchodziliśmy mówił, że trafił siódmym, a Krzysiek który strzelał przede mną, nie trafił w ogóle. Jak się później okazało, na liście wyników 100 pkt. Kolejny maks.

 

 

Tor 4 czyli 12 – mój ostatni – Obstacle Course

Tak jak zbabrałem koncertowo konia w sobotę, tak w niedzielę też coś zbabrać było trzeba. Ponieważ trzy pierwsze tory poszły mi całkiem nieźle, nie było wyjścia – trzeba było zbabrać ten. Nie planowałem, ale tak wyszło.
Zadaniem na tym torze było ostrzelanie tego samego celu w trzech postawach – leżącej, klęczącej z bronią opartą o murek i stojącą z drewnianego słupka – po myśliwsku. Odległość 520 metrów, limit czasu – 240 sekund, nie więcej niż trzy próby z każdej postawy, ale tylko do pierwszego trafienia.
Czy tam jakoś dziwnie wiało, czy zadziałały jakieś prądy magnetyczne – nie wiem. W każdym razie trafiłem trzecim strzałem leżąc, spudliłem trzykrotnie klęcząc i z rosnącym brakiem nadziei na sukces obserwowałem jak bezskutecznie moje pociski mijają dosłownie o centymetry cel w postawie stojąc. Mimo tego, na liście wyników – 49 pkt. Wiem że było niecelnie i szybko. Ale że aż tak, to sam jestem w szoku. Może świadomość że to ostatni tor zawodów, może trochę już zmęczenie dało o sobie znać. W każdym razie, tor zbabrany koncertowo.

 

Ceremonia

Moja grupa zakończyła zawody jako jedna z pierwszych. Mieliśmy więc bardzo dużo czasu na przyjacielskie rozmowy. Oczywiście natychmiast, ale jak zwykle spontanicznie, utworzyła się Loża Szyderców z siedzibą pod namiotem Cetusa. Czas oczekiwania na oficjalne zakończenie leniwie płynął, a do nas dołączali powoli kolejni zawodnicy. Zapewne nie przypuszczali nawet, że właśnie na nich czyhamy. W swojej naiwności szukali towarzystwa, nie wiedząc nawet, że za chwilę staną się naszymi ofiarami… Przednia zabawa – śmiechom i żartom nie było końca. Na strzelnicy robiło się coraz ciszej. Tu i tam Sędziowie zwijali swoje tory. Tylko na biegusie, w strefie wyczekiwania widać było jeszcze kilku zawodników. Stamtąd też dobiegały do nas odgłosy ostatnich wystrzałów. Wreszcie, wszystko ucichło…

Nagle poruszenie – pod wiatę idzie sędzia z plikiem papierów. Zapewne wyniki… Nigdy nie chodzę sprawdzić swojej lokaty – chyba podświadomie lubię niespodzianki. Już w czasie zawodów czułem, że jest dobrze, ale możecie wierzyć lub nie – pierwsze miejsce było dla mnie prawdziwym zaskoczeniem.

W mojej klasie sprzętowej startowało wielu wybitnych zawodników. Andrzej którego sukces na jednej z poprzednich edycji LRM widziałem, Damian – strzelec wyjątkowy w każdym calu, Krzysiek – wygrał przecież w tym roku Long Shot w Semi-Auto, Darek któremu idzie w tym sezonie bardzo dobrze i kilku innych Kolegów, którzy byli na prawdę groźni. No i ze trzech, których zupełnie nie znałem, a po takich, jak wiadomo, można się spodziewać najgorszego 😉

No i jak zwykle, podszedł do mnie jakiś „życzliwy” i wszystko wypeplał. No to już wiem – pierwsze miejsce. Fajnie. Nie, kurde nie fajnie. Mega ! Zbieram dupsko i idę zobaczyć. Po drodze wyciągnięte do gratulacji łapy. Czyli jednak… Pod dachem ciasno, widać ożywienie, słychać śmiechy i strzeleckie wymówki. Harmider jak na targu…

Po dłuższej chwili, wezwanie na oficjalne zakończenie. Ustawiamy się jak do pojedynku – naprzeciw Sędziów. Patryk jak nieustraszony rozjemca staje pomiędzy nami i rozpoczyna się ceremonia wręczenia nagród. Najpierw upominek za najszybszą rejestrację na zawody. Czy za refleks, czy za emocje – nie doprecyzowano. Nie mniej, fajny gest. Niezależnie od intencji (plotki krążą różne) było w tym wiele gracji i taktu. Mają goście klasę. Później Asia – jedyna Lady na zawodach. Niezwykle dzielna dziewczyna. Szacunek. Następnie nagrody za zajęte w poszczególnych klasach sprzętowych miejsca, okraszone cennymi upominkami od sponsorów. No i pan major, dowódca poligonu, który podczas krótkiego wystąpienia pochwalił Organizatorów i Zawodników, a następnie wręczył Puchar Komendanta. Nie zajmuję się tą kwestią w mojej relacji, ale wspomnieć wypada, że taka sytuacja miała miejsce. Na koniec, jeszcze raz podziękowania i ponowne gratulacje. Przy głośnych brawach Sędzia Główny zamyka imprezę i żegnając się z życzeniami szerokości, rozchodzimy się do samochodów. Jeszcze tylko pamiątkowa fotografia na Fejsa i w drogę.

 

Epilog

To była moja trzecia Mykita, pierwsza w klasie Semi-Auto. Na pierwszej edycji byłem drugi (klasę taktyczną wygrał Buła – nigdy mu tego nie zapomnę), na drugiej pierwszy. W obu – klasa Tactical. Trzecią musiałem odpuścić, bo byliśmy ze Słoikiem na zawodach w Danii. Podczas czwartej robiłem zdjęcia dla Helikon-Tex Sniper Team jako kaowiec Zespołu.

 

Mimo pewnego niedosytu, czuję że forma powoli wraca. Pierwsze miejsce. Cóż, jak często myślę – widocznie innym poszło jeszcze gorzej ;). Tak, tak… Ktoś powie: celebryta się znalazł, zrobił sześć torów na maksa, wygrał zawody i jeszcze narzeka. Można powiedzieć i tak, ale mam gotową ripostę: o ile pamiętam, torów na zawodach było czternaście ! Jest nad czym pracować.

 

Mimo pewnych oporów o których pisałem na wstępie, po tej edycji, zawody Long Range Mykita na stałe wpisały się do mojego strzeleckiego kalendarza. Niezależnie od tego gdzie będą organizowane, dopóki będę strzelał, zawsze tam będę. Nie tylko dlatego, że to moja ulubiona formuła zawodów, ale dlatego że tam jest po prostu doskonale. Przede wszystkim ekipa Organizatorów. No tak ciepłych i serdecznych gości, w takiej masie to trudno spotkać. Fachury. Nic więcej o Nich nie napiszę. No może tylko, że nawet u Skauta, pod mocno napiętą koszulką wyraźnie widać było bijące serce. No i Zawodnicy. Większość znajomych, a nawet Kumpli. Ludzi nadających na tych samych falach i dzięki którym jakże mi nie brakowało tej napinki z nudnych 300-600-800 metrów… Co prawda wdziałem kilku „młodych” z jakimś takim niezdrowym rumieńcem. Ale jestem pewien, że jak pojadą drugi raz dołączą do naszej paczki.

 

Patryk, Grzegorz – Mega Robota !

Galeria